Dziś pobudka wcześniej – o 08:30 mamy samolot do Kuala Lumpur. Szybka odprawa, rzut oka na ichniejszy sklep wolnocłowy. Ceny chyba lekko przesadzone – kosmetyki zaczynają się od 120 USD (męski dezodorant Kevin Klein). Samolot linii Asia Air wygodny, miejsca na nogi dość rozmiar europejski!W KL równie szybka odprawa, tym razem bagaże docierają razem z nami. Wychodzimy przed terminal, gdzie wita nas znów powiew gorącego powietrza. Krótka dyskusja co wybrać: taxi czy autobus do miasta? Decydujemy się na rozwiązanie trudniejsze – podróż środkami komunikacji zbiorowej. Autobus po około 40 minutach dowozi nas do KL Sentral. W głowie się miesza od ilości sklepów, mostków, przejść, dojść, kas, schodów ruchomych… Wszystko wg nas pomieszane bez składu i ładu. „Łapiemy języka”, który pomimo, że jest tubylcem ma kłopoty z odnalezieniem odpowiedniej kasy. W końcu udaje nam się kupić odpowiedni bilet, znaleźć właściwą kolejkę, stosowny peron i jedziemy. Jeszcze tylko przesiadka na ostatniej stacji do taksówki (1 km do hotelu) i się meldujemy. Z bliżej nieokreślonych przyczyn dostajemy pokój (apartament) dużo większy niż zamawialiśmy, ale bez żadnej dopłaty! Boy zawozi nas na 11 piętro i tu szok: mamy pokój dzienny około 45 mkw., aneks kuchenny pewnie jakieś 4 mkw., sypialnia „mała” może 25 mkw. i rzeczywiście malutka łazienka – jakieś 6 mkw. Powinniśmy mieć pagery, żeby się odszukać… No i druga rzecz: kładąc się na sofie w living room patrząc przez balkon mamy widok wprost na wieże PETRONAS! Bosko! Jeszcze tylko dodam, że na 6 piętrze jest basen zaopatrzony w różnorakie drinki, niekoniecznie soft…Szybki prysznic, telefon do córki koleżanki, która pracuje tu w naszej ambasadzie, umówienie się na popołudnie, a właściwie to za kilkanaście minut. Okazuje się, że na dzisiejsze, piątkowe popołudnie i wieczór mamy już przygotowane atrakcje. Najpierw zwiedzanie „galerii handlowej” Pavilion – to takie połączenie Galerii Krakowskiej, Złotych tarasów i jeszcze kilku innych polskich najbardziej ekskluzywnych mega sklepów. Udaje nam się przeżyć. Na razie zakupów nie poczyniliśmy … Jeszcze spóźniony lunch i udajemy się na spotkanie z Kasią – polską pianistką, koncertującą obecnie w KL. Spotykamy się z nią na niezwykle uroczej i klimatycznej uliczce Jalan Alor. W chińskiej knajpce wypijamy tutejsze piwo Tiger i smakujemy niezwykle pikantną zupę, podobną z barwy i niektórych składników do węgierskiego gulaszu, ale o wiele bardziej aromatyczną, przesyconą wschodnimi aromatami. Przechadzka wzdłuż ulicy, zakończona degustacją Duriana. Na mój gust, wcale nie jest taki śmierdzący, jak się o nim pisze. W smaku… hm hm… trochę przypominał cebulkę leciutko podsmażoną, ale ze słodkawym posmakiem. Można jeść bez obawy, tym bardziej, że za wiele do jedzenia to na nim nie ma: skorupa gruba, pestki potężne, a otaczającego je jadalnego miąższu niewiele.Nasza grupa powoli się rozrasta: nasza dwójka, Ala z gostkiem z ambasady Mauritiusa, para nowożeńców z Mauritiusa, Kasia z Polski, Karolina z Polski, gostek z Iranu… Idziemy do klubu na małego drinka. Muzyka głośna, ze własne myśli chowają się chyba pod stopami, jeszcze pustawo, bo godzina dopiero młoda – około 22. Dochodzi jeszcze do nas Ali z Iraku, jakiś Francuz i jeszcze jedna panienka z jakiego egzotycznego państwa. Ufff… Jeszcze ze dwa tańce i mamy dość dzisiejszego (o nie! To już wczorajszego) dnia. Ali z Karoliną odwożą nas do hotelu. Ależ teraz przydałaby się masażystka z Kambodży!