A teraz może kilka słów o naszym hotelu. Hotel to może zbyt wiele powiedziane, jest to tzw. Guest House. Dokładnie Bou Savy Guest House. Położony jakieś 300 metrów od głównej drogi i jeszcze 100 metrów w bok wąskim zaułkiem. Standard jak na razie najniższy ze wszystkich, ale czego spodziewać się po cenie 96 USD ze śniadaniem za 6 noclegów za dwuosobowy pokój? Obsługa wyśmienita: biegają, kłaniają się, załatwiają wszystko w mig. Pranie z prasowaniem (2kg ciuchów) zrobili nam za 2 USD. Tuk-tukowiec o imieniu Thim, wozi nas od momentu przyjazdu z Phnom Penh, jest do naszej wyłącznej dyspozycji od 8 rano do wieczora. Jego ceny, trudno nam powiedzieć czy najniższe, kształtują się tak: pierwszego dnia wyjazd na zachód słońca – 5$, wyjazd drugiego dnia do świątyń Angkor Thom, Angkor Wat i Ta Prom – 15$, trzeciego dnia – wyjazd o 05:00 na oglądanie wschodu słońca, powrót do hotelu, o 8 wyjazd do Banteay Srei (około 30 km w jedną stronę), świątynia Kbal Spean, powrót do hotelu i wieczorem wyjazd do centrum miasta – 25 $, czwartego dnia małe świątynie od wschodniej strony Angkor Wat i wyjazd do Roulos Group – 15 $, piątego dnia jazda do 14:30 – 5$.
Ale wracamy do dzisiejszych wydarzeń. Znów próba lotu balonem – tym razem udana! Wiatr ucichł (chociaż wczoraj ja nie czułem żeby wiało, ale to może moja gruboskórność?). Dojeżdżamy o 08:30 na „lądowisko” balona i po opłaceniu 15$/osobę oraz odczekaniu 10 minut wzbijamy się w powietrze! Widok zapierający dech w piersiach! Przed nami Angkor Wat w całej krasie (szkoda tylko, że pod słońce), Siem Reap, soczyście zieleniejące poletka ryżowe i okalająca nas dżungla! Żyć nie umierać! Balonem, oprócz jednoosobowej załogi, lecą z nami dwie Japonki i czwórka Niemców. Co chwila słychać okrzyki zachwytu (to da się wyczuć i zaobserwować, pomimo braku znajomości japońskiego i miernego posługiwania się przez nas niemieckim). Niestety, jak wszystko co dobre, szybko się kończy i szczęśliwie lądujemy, nie wychodząc z zachwytu nad przeżytymi wrażeniami.
Wsiadamy do naszego tuk-tuka i jedziemy do centrum Siem Reap, gdzie zwiedzamy dwie świątynie buddyjskie. Nasz kierowca (który nota bene uczył się angielskiego u tych mnichów) przekazuje nam garść informacji o budynkach świątynnych, o mnichach, po czym zaczynamy zwiedzanie. Widzimy „kapliczkę”, czy może raczej budyneczek eksponujący czaszki i piszczele z tzw. „killing fields” – doczesne szczątki ofiar działalności na tym terenie Pol Pota, bogato zdobioną świątynię z modlącymi się mnichami oraz budynek będący czymś w rodzaju naszego domu pogrzebowego. Natrafiamy w nim na przygotowania do modłów i pochówku zmarłego, który leży na matach i kobiercu, owinięty w biały całun. Tuz za nim przygotowana do jego transportu do krematorium trumna wielokrotnego użytku. A wokół kręcący się ludzie, przygotowujący posiłki, szykujący jakieś wiązanki, nie zwracający uwagi na odwiedzających ten przybytek turystów. Szok.
Jeszcze jedna świątynia i związana z nią legenda o pewnym mnichu dokarmiającym biednych, któremu nigdy nie psuło się jedzenie (ale to dłuższa historia), bardzo piękna, bogata, przyozdobiona płaskorzeźbami wkomponowanymi w obrazy, które to otaczały cały, niemały budynek.
Po drodze do hotelu zahaczamy o bardzo gustowną knajpkę, w której delektujemy się kawą wietnamską i różnego rodzaju sokami z tutejszych owoców. Studiując uważniej menu, dochodzimy do wniosku, że warto tu spożyć lunch – wybór dań szeroki, na zdjęciach i po opisie sadząc powinno być nieźle. Po godzinie i wymeldowaniu się Izy z hotelu wracamy tu wcinamy: talerz z furą krewetek, wołowinę w sezamie i spring rollsy (sajgonki), popijając sokami ze świeżych owoców. Jeszcze „dokończenie zakupów” hahahaha!! Jakby ich było jeszcze mało i podjeżdża nasz tuk-tuk by zabrać Izę na lotnisko. Łezki nie poleciały, ale zrobiło się tak pusto…
I teraz blog będzie cierpiał na rozdwojenie jaźni…
Razem z Anią udajemy się na Old Market, by „skasować luzy w walizkach”, co udaje się nam w 110%. Pytacie jak to możliwe? – Tu wszystko jest możliwe! Obładowani, a w zasadzie to ja (!), zmęczeni, spoceni docieramy restauracji serwującej potrawy z krokodyla. Wreszcie coś dla nas! Zamawiamy dziwnie grillowanego krokodyla z warzywami gotowanymi w rosole z ptactwa (?), biały ryż i piwo. Obsługująca nas kelnerka wyjaśniła i pokazała nam (upewniwszy się uprzednio, że pierwszy raz konsumujemy cos takiego), jak należy samemu(!) przyrządzić to wszystko na stoliku. Pośrodku stołu, na specjalnym otworze postawiła coś w rodzaju hot pot, gdzie na środkowej, półkolistej części piekliśmy mięso, a dookoła, w wypełnionej rosołem rynience gotowaliśmy warzywa. Do tego cztery różne rodzaje sosów: tamaryndowy, sojowy, rybny (śmierdzący) i pieprzowy. Uczta znakomita! Mięso delikatne, można bardziej porównać do kurczaka niż do wołowiny czy wieprzowiny. Najedzeni i opici wleczemy się do Dr Fish, niech i nóżki mają trochę przyjemności! O umówionej porze, a nikt z nas nie ma zegarka ani komórki ze sobą(!), podjeżdża nasz tuk-tuk by zabrać nas do hotelu. Pakowanie, układanie, dumanie co zabrać, co zostawić . Tymczasem nadchodzi tropikalna ulewa i po 15 minutach przed naszym hotelem mamy dobre 10 cm wody! Po półgodzinnej ulewie woda błyskawicznie niknie! A my wskakujemy grzecznie do łóżeczek.