Dzisiaj znów pobudka o niewyobrażalnej godzinie - o 5 rano!!! Spotykamy się z naszym tuk-tukowym kierowcą i jedziemy oglądać wschód słońca nad Angkor Wat. Jest to praktycznie punkt obowiązkowy większości wycieczek i widać było dużo zarówno autokarów jak i rowerów oraz podobnych do nas tuk-tukowcow. Gdy podjeżdżamy właśnie zamierza świtać wiec wolnym i dostojnym krokiem - biorąc pod uwagę że Zbyszek robi to wszystko na śpiąco - kierujemy się w stronę zachodniego baraju /zbiornika wodnego/, w którym ponoć ma odbijać się świątynia. Patrząc na odległość świątyni od zbiornika nie wydaje się to możliwe - ale tak jednak było. Przez ok. pół godziny zachwycamy się zmieniającym kolorem nieba i widokiem świątyni i wracamy na zasłużone śniadanko. Po śniadanku Zbyszek szybko odsypia zaległości o już ok. godz. 8 wyruszamy na zwiedzanie kolejnych świątyń. Dzisiaj czeka nas mniej świątyń - zaledwie dwie i trzykilometrowy spacer do wodospadu w dżungli, ale za to odlegle od Siem Reap ok.30 km i sama droga zajmuje trochę czasu . Wszak nadal poruszamy się tuk-tukiem nie samochodem. Po ok. godzinie jazdy docieramy do Banteay Srey zwanego klejnotem Angkoru. I tak jest rzeczywiście. Jest to mała świątynka, ale wielkiej urody. Zachwyceni jej pięknem nie za bardzo mamy ochotę ja opuścić. Posagi, kunsztowne rzeźbienia, czerwony kolor - chyba żadna ze świątyń nie może się z nią równać. I tu spotykamy się z ogrodzeniem - jest to, co prawda tylko sznurek na kołkach, ale nie pozwala na bliskie spotkania z rzeźbami. Tak ogrodzony jest środek świątyni. W zasadzie z czymś takim spotkaliśmy się tylko w Angkor Wat przy płaskorzeźbach - reszta jest dostępna i tylko tabliczki 'Don't touch' oraz chęć pozostawienia innym tych widoków powstrzymują nas od dotykania. Mamy wiec jeszcze to szczęście, że praktycznie wszędzie można wejść, że depcze się po tych samych schodach, chodzi tymi samymi kamiennymi korytarzami, którymi przed wiekami przemierzali tutejsi królowie, kapłani. Wreszcie opuszczamy świątynię i jedziemy następne 10 km do Kbal Spean. Tu chcemy obejrzeć rzeźby w wodzie i wodospad. No i czeka nas spacer po dżungli - ścieżka przygotowana dla turystów, opisana, ale czasami stawiająca dość duże wymagania. A wszystko to w tropikalnej dżungli. Najpierw z uśmiechem na ustach pokonujemy pierwsze 300 m, potem wspinając się cały czas pod górkę miny nam trochę rzedną. Liczymy tylko metry, które zostały nam do przebycia - a jest ich wszystkich 1500 w jedną stronę. Niby niewiele - ale lekko nie jest. Wysiłek rekompensują nam piękne widoki splątanych drzew, korzeni, a czasem nawet jakiś motylków i dziwaczne odgłosy –to jakby dzwonek, to kukanie, świergolenie... Dochodzimy całkiem mokrzy, wchodzimy na kamienny most - a tu niespodzianki. Okrągłe dziury o średnicy ok. 1m, a jedna nawet na wylot!!! Widać przez nią kłębiącą się poniżej wodę! Przy moście zaś uprzejmi strażnicy pilnują by mieszczuchy gdzieś w dżunglę nie poszły i wyłapują takich migusiem - co mieliśmy przyjemność zaobserwować, gdy dwóch studentów z Tokio, pomyliwszy drogi udało się żwawym marszem wprost w głąb dżungli. Jeden ze strażników widząc nasze zaangażowanie w szukanie wyrytych na skałach i w dnie rzeki płaskorzeźb zabrał nas na wycieczkę, aby nam pokazać te wspaniałości. Sami na pewno byśmy się tam nie zapuścili. I tak obejrzeliśmy (ale nie policzyliśmy) tysiąc ling wyrzeźbionych w korycie rzeki, płaskorzeźby na kamieniach a nawet próbowaliśmy się kapać pod wodospadem - skończyło się jednak tylko na myciu rąk i twarzy dla ochłody. A potem powrót. Wróciliśmy mokrzy - ale to już dla nas nie nowina. Człowiek przywyka do tego, że na non-stop jest wilgotny, a częstotliwość uzupełniania płynów mamy naprawdę wielką. Chwila odpoczynku - a raczej drobny handel i w ramach wymiany towarowo-pieniężnej nabywamy z Izą po kilka szali. Jak wiadomo więcej kupujesz płacisz taniej. I teraz przejazd tuk-tukiem ok. godziny do świątyni Banteay Samre. Przynajmniej mamy czas przeschnąć. Krótkie zwiedzanie - jesteśmy już dosyć zmęczeni - i powrót do domciu. Po drodze jeszcze tylko zatrzymujemy się na parę minut przy małych sadzawkach obserwując jak tubylcy radzą sobie z łowieniem ryb, zarzucając olbrzymie, w kształcie koła sieci, obciążone na obwodzie łańcuszkiem. Jeszcze zachód słońca nad polami i już spokojnie lądujemy w domciu. Szybki prysznic – obiad – i wyjeżdżamy do miasta zobaczyć lokalną atrakcję - 'Old Market'. Niestety w tym natłoku nie udaje się nam wypatrzyć nic ciekawego i zmykamy pożywić trochę rybki, czyli 'Dr Fish' - 15 min/1 $. A stoją sobie takie dwa duże akwaria na chodniku, pływają w nich rybki - w jednym malutkie, w drugim trochę większe. Wycierają nam stopy ręcznikiem, którego kolor trudno nam było określić (wszystkim nam tym samym ręcznikiem - choć może ręcznik to słowo bardzo na wyrost, ale słowa szmata ciężko jakoś używać) i wkładamy nóżki do akwarium. Niestety jak rybki poczuły tylko smak nóg Zbyszka to porzuciły nasze i jedynie jakieś niedobitki starały się na nas pożywić. Ale na szczęście widząc naszą boleść obsługa poprosiła Zbyszka, aby przeniósł się do akwarium z większymi rybkami i my dostałyśmy wreszcie rybki tylko dla siebie. O wrażenia na pewno najlepiej pytać Zbyszka - my widziałyśmy tylko jego uśmiech - większy niż w Bajon.