A dzisiaj jak się śmieją jest mój dzień (Ani). Zaczynamy zwiedzać Angkor.
Wczoraj było co prawda oglądanie zachodu słońca nad Angkorem ale prawdziwe zwiedzanie to dziś.
I zaczynamy zwiedzanie. Rano godz.8 nasz tuk-tuk już na nas czeka. Wjeżdżamy do kompleksu Angkor - obowiązkowe zaznaczenie na bilecie daty. Bilet ten sprawdzany jest później przed każdym wejściem do świątyni. Najpierw Angkor Thom ze wspaniałą świątynią Bajon. Wchodzimy przez most na fosie okalającej obszar Angkor Thom. Pierwsza niespodzianka - poręcz to po 54 posągi z każdej strony trzymające węża. I ten motyw balustrady będzie nas już prześladował do końca. Następna niespodzianka - wsiadamy do tuk-tuka który przewozi nas pod wejście do świątyni BAJON - bo nie jest to jak nam się wydawało niedaleko. I już zrozumieliśmy, że zwiedzanie tego obszaru - chodzi o świątynie Angkoru na pieszo jest niemożliwe; na rowerze zaś tylko dla silnych, wytrwałych lub zdesperowanych. Dla większości najlepszym rozwiązaniem jest tuk-tuk - motor ciągnący za sobą wózek z siedzeniami dla 4 osób. Odległości między świątyniami mierzy się tu kilometrami a temperatura i wilgotność do niskich tu nie należy.
Świątynia Bajon to słynna świątynia z 'tysiącem'' uśmiechających się twarzy. Uśmiechające się na 4 strony świata twarze na prasatach zdawałoby się że są wszędzie. Dalej zwiedzamy Baphuon - na który to postanawiamy wejść po stromych schodach na sam szczyt. Schody są wysokie i wąskie - taka tradycja jak gdzieś wyczytałam, po to aby wchodząc i schodząc być cały czas twarzą do głównego prasatu. My też inaczej jak twarzą do schodów tego nie robiliśmy – po prostu ciężko i nie wygodnie robić to inaczej! Dalej oglądamy to co zostało z królewskiego pałacu - o wchodzeniu na szczyt nawet już nie marząc. I tak nam się wydaje, że ciągniemy resztką sił. Upal, wilgotno. Dalej już w szybszym tempie - przynajmniej tak nam się wydaje zwiedzamy taras trędowatego króla i taras słoni i do tuk-tuka - zwiedzanie trwało ok. 2.5 godz. I w końcu ta przyjemność, kiedy wiatr nas osusza w pędzącym tuk-tuku jest niepowtarzalna. I oczywiście mocno schłodzona woda mineralna, którą nasz kierowca wozi dla nas w specjalnej lodówce! Bosko! Dalej przejeżdżamy do świątyni TA PROM znanej z filmu z Angeliną Jolie - TOMB RIDER. Oczywiście drzewa porastające i w zasadzie już spajające mury to znak rozpoznawczy tej świątyni /zwiedzanie ok.1 godz./. Ich kora w słońcu zda się lśnić złotem, a korzenie niczym długie macki rozciągają się wzdłuż murów, spływają do ziemi! Cudowne widoki! Ludzi moc, ciężko wybrać kadr, na którym możemy być sami – prawie zawsze trafi się jakiś Japończyk, Koreańczyk, Australijczyk czy też inna nacja. Teraz knajpeczka - trzeba gdzieś przeczekać największy upał i odpocząć - obiad 1 danie ok. 5 USD, napój ok. 2 USD. No i teraz główna świątynia - ANGKOR WAT - znana nawet z flagi Kambodży. Jej ogrom nas przytłacza. Zastanawiamy się jak to budowano? Ilu zdolnych artystów ją dekorowało? Trudno oddać nasze doznania na tym blogu. To po prostu trzeba samemu zobaczyć!
Wieczorem jedziemy do centrum Siem Reap na występ Apsara Dance (z wyszynkiem). Już tłumaczymy: Apsary to były w czasach świetności Angkoru tancerki. Te obecne, odziane w tradycyjne stroje, odtańczyły ciekawe tańce, zakończone solowym występem tancerki dającej pokaz "wyginania dłoni". Niesamowite! Próbowaliśmy tak sobie wyginać, ale prędzej byśmy sobie połamali...
A całość miała miejsce w olbrzymiej sali, liczonej na około 900 osób - widzów, która stanowiła restaurację. Przed występem i w trakcie chmara biesiadników rzucała się na szwedzki stół, na którym rozstawiono niezliczone ilości wszelakiego kambodżańskiego jadła. Niektóre potrawy były wyśmienite, inne, jak na przykład lody - nie do zaakceptowania. Powrót do hotelu, masaż po 5 USD/godzinę i spaaaaać. Skonani podróżnicy (a miało być tak dobrze...) :)