Na 8.30 mamy zamówiony bus do Siem Reap. Około 8.00 podjeżdża po nas tuk tuk i podwozi do busa, tak zbiera również innych pasażerów, świetna organizacja i punktualność, znów dostajemy wodę na drogę, tym razem bez jedzonka, ale na trasie jest postój przy restauracji i kto zgłodniał może się pożywić. W czasie podróży zamiast malowniczych pól ryżowych oglądamy skutki powodzi - połacie zalanych terenów, miejscami woda z obu stron sięga po horyzont, a jednym suchym lądem jest droga po której jedziemy - to na szczęście niezamieszkane tereny. Domy, które widzimy są przeważnie drewniane i postawione na palach, zapewne powodzie powtarzają się w tych rejonach często. Teraz żeby do nich dotrzeć przechodzi się po prowizorycznej kładce skleconej naprędce lub brodzi się w wodzie po kolana. Widok niezwykle smutny i przygnębiający.
Około 14.30 docieramy do Siem Reap, po interwencji telefonicznej i przypomnieniu, że czekamy przyjeżdża po nas tuk tuk, kierowca zawozi nas do hotelu i staje się naszym opiekunem i przyjacielem na cały czas naszego pobytu – częstuje nas pysznym chłodnym napojem, rozdaje ręczniczki do odświeżenia, odprowadza do pokoju, wnosi bagaż i pomaga ustalić plan zajęć na kolejne dni. W pokojach najbardziej zachwyciły nas stylowe szafy - drążek z wieszakami. Jemy lunch i czym prędzej mkniemy z naszym przyjacielem do Angkoru, żeby obejrzeć zachód słońca ze świątyni Bakhang. Jest okazja na kolejną atrakcję, więc oczywiście z niej korzystamy i… wjeżdżamy na górę na słoniu. Zastanawialiśmy się jak się wsiada na ten środek lokomocji, okazało się bardzo proste: na drzewie, na wysokości słoniowego grzbietu uzbrojonego w wygodne siedziska, zbudowana jest platforma, na którą człowiek wchodzi i przesiada się na słonia. Jazda jest spokojna i dość komfortowa, Powożący słoniem ma na plecach w małej kieszonce wsuniętą 5 dolarówkę, co sugeruje nam jak powinniśmy się zachować. Po stromych, kamiennych schodach tłum ludzi wspina się na świątynię, dołączamy do nich i dość szybko docieramy na szczyt. Wszyscy uzbrojeni w aparaty pstrykają tysiące zdjęć, szczęście nam dopisało, słońce pięknie wyszło zza chmur, żeby powoli znikać. Zastanawiamy się czy odczekać, aż ludzi zejdą, ale stwierdzamy, że w razie upadku w tłumie będzie lepsza amortyzacja. Droga ze wzgórza na dół odbywa się już w zmroku, a pod koniec w ciemności i przydaje się latarka. W drodze do hotelu nasz przyjaciel tuk tukowiec proponuje nam obejrzenie koncertu, który odbywa się bezpłatnie w dziecięcym szpitalu. Gra lekarz, Szwajcar, który od wielu lat prowadzi w Kambodży działalność mniej więcej taką jak u nas Jerzy Owsiak. Wszelkimi sposobami próbuje zdobyć środki finansowe, buduje piąty już szpital dla dzieci, ratuje ich życie, szkoli personel, zapewnia mu jak na tutejsze warunki wysokie zarobki, żeby uniknąć korupcji. Myślę, że żaden ze słuchaczy muzyki i opowieści doktora nie pozostał obojętny i zostawił datek. Po koncercie było już na tyle późno, że zrezygnowaliśmy z wcześniejszych planów i wróciliśmy do hotelu, zamiast kolacji zamówiłyśmy masaż. Godzinny khmerski masaż całego ciała kosztuje jedyne 5 dolarów, jak tu sobie odmówić? I przede wszystkim po co? Tylko Zbyszka na razie nie możemy namówić na tę przyjemność, ale pracujemy nad tym. Jedzenie w Kambodży jest również bardzo tanie, my jak na złość jakoś straciliśmy apetyt. Mamy nadzieję, że szybko wróci, koniecznie przed wyjazdem do droższych krajów. Jutro pobudka przed 5.00, bo wybieramy się na wschód słońca, nie zamawiamy budzenia, liczymy na siebie, bo w Kambodży tylko to co dotyczy transportu odbywa się z dokładnością co do minuty, wszystko inne jest takie w przybliżeniu. Budzenie zamówione na szóstą, a z recepcji dzwonią o 7.00? No to co, dłużej pospaliśmy. Zamawiamy omlet i bułki, a podano tylko bułki? Nic to, można przypomnieć albo może się okaże, że bułkami wystarczająco się najedliśmy i wyjdzie to nam na zdrowie? Tylko spokojnie, jesteśmy na urlopie.