Słońce wzeszło bez naszego udziału, my spaliśmy a ono chowało się za chmurami. W związku z tym mogliśmy pospać dłużej. Na śniadanie były do wyboru dania wietnamskie i tradycyjne europejskie - grzanki i dżem. Najedzeni wyruszyliśmy mniejszą łódką na wyspę Cat Ba, nasza kilkunastoosobowa grupa stopniała do pięciu osób, a w połowie drogi para Francuzów odpłynęła kajakiem. Rejs trwał dwie godziny i był to czas spędzony na pokładzie z podziwianiem skałek. Choć łódka nie płynęła szybko, widoki zmieniały się co chwilę, a jeden był piękniejszy od drugiego. Blisko Cat Ba widzieliśmy dużą wioskę rybacką, mnóstwo maleńkich domków z pomostami większymi od nich. Na wyspie przesiedliśmy się do busa, który wioząc nas do hotelu zatrzymał się jeszcze w historycznym miejscu związanym z walkami Wietnamczyków z Francuzami i Japończykami (zobaczyliśmy punkt obserwacyjny na szczycie wzniesienia - przy okazji piękne miejsce widokowe na wschodnie wybrzeże Cat Ba, umocnienia, które Wietnamczykom pomagali budować Chińczycy!). Kolejny postój był na lokalnym targu, na którym kupiliśmy świeże owoce - liczi, mango i banany oraz wietnamskie zaparzaczki do kawy - na kawę (wietnamska oczywiście!) zapraszamy po powrocie do Polski. Ośrodek, w którym jesteśmy zdaje się, że jest cały dla nas. Zakwaterowanie, obiad i dostaliśmy od przewodnika dwie godziny czasu wolnego przed wyjazdem na plażę. Jak widać nie poszliśmy leżeć, lecz biegiem do komputera. Na statku komputera nie mieliśmy, a jak wiecie oszczędzamy baterie w laptopie Zbyszka, bo nadal jesteśmy bez bagażu. Wiemy już, że wieczorem z trudem we trójkę przypominamy sobie atrakcje całego dnia, wiec musimy to zapisywać "na gorąco" no i myślimy, że nasi wierni, zaprzyjaźnieni czytelnicy też czekają na wieści, a nie chcemy ich zawieść. cd. tego dniaNa plażę mogliśmy jechać busem lub rowerami. Wybraliśmy rowery, ale nasz bus i tak jechał cały czas tuż za nami jako wóz techniczny. Plaża prywatna cała dla nas, leżaczki na których nie poleżeliśmy, bo nie lubimy. W zaimprowizowanych strojach kąpielowych pospacerowałyśmy po plaży, a Zbyszek kąpał się w słonym morzu. Po powrocie rozpierała nas energia, więc przed kolacją wybraliśmy się na spacer wokół ośrodka (wspinając się na całkiem konkretną górkę) i odpowiednio głodni czekaliśmy na kolację. Podana została na dużym, kamiennym tarasie, gdzie ustawiono stolik tylko dla nas (faktycznie jesteśmy tu jedynymi gośćmi), grillowane mięso i owoce morza oraz ryż z warzywami - smaczne okrutnie, w tle kelner nucący wietnamską piosenkę, lampiony świecące nad nami - czegóż chcieć więcej? Aż dziw, że daliśmy radę spróbować jeszcze kupionych wcześniej owoców. Zbyszek obiecuje, że śniadania jutro nie je. Zobaczymy czy dotrzyma słowa.