Dzisiaj pierwszym punktem programu dnia był wyjazd do Ogrodu Botanicznego.
Znów wcześniejsza pobudka i spacer w poszukiwaniu przystanku autobusowego.
Ze wskazówkami Asi zmierzamy w dobrym kierunku, ale przy głównej drodze
wahamy się, w którą stronę mamy jechać, więc wyciągamy plan miasta.
Podchodzi do nas kobieta, która pyta czy się zgubiliśmy i pomaga nam ustalić
dalszą drogę. Wsiadając do autobusu pytamy kierowcy, czy dojedziemy tą linią
do celu, potwierdza, a później pamięta o nas i przystanek wcześniej
informuje nas, że na następnym mamy wysiąść. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni
i żałujemy, że całą drogę jechaliśmy w napięciu, śledząc trasę, mogliśmy się
odprężyć, usiąść wygodnie i zbierać siły na cały dzień - byliśmy, jak się
okazało, pod dobrą opieką.
W ogrodzie botanicznym najbardziej zachwycił nas ogród orchideowy. Ilość
gatunków i kolorów imponująca, co krok kolejne wzbudzają nasz zachwyt. Po
tym kolorowym zawrocie głowy mamy krótkie spotkanie z Chopinem i George Sand oraz spacer po lesie deszczowym. Jesteśmy już na tyle zmęczeni i głodni, że
chcemy jak najszybciej usiąść przy stole suto zastawionym jakimś pysznym
azjatyckim jedzeniem, więc bez odpoczynku wyruszamy do centrum miasta. Po
drodze okazuje się, że niektóre z podziwianych przez nas przed chwilą
storczyków rosną sobie na trawnikach, a my traktowaliśmy je jak niezwykłe
okazy. Bardzo już zmęczeni chodzeniem, włącznie z rundką dookoła Food
Republic, gdzie trzeba było dokonać wyboru dań spośród wielu proponowanych
na różnych stoiskach, padamy przy kuchni chińskiej. Jemy zupę z pierogami z
krewetek i kaczkę z makaronem, delektujemy się, a nasze nogi odpoczywają….
Zrobiło się tak przyjemnie, że Zbyszek niemalże ucina sobie drzemkę.
Chcemy jeszcze tylko zajrzeć do baru sushi, na chwilkę, zerknąć. Ale
utknęliśmy tam na dość długo. Talerzyki sunące po taśmie tuż obok nas kuszą, więc po chwili trzy rodzaje sushi lądują w naszych żołądkach, zalewane darmową (!) zieloną herbatką. A mieliśmy tylko popatrzeć! Zbyszek aż musi nas prosić, żebyśmy go stąd zabrały i to szybko, bo już zaczęła go nęcić kolejna porcja, inny rodzaj. Przemieszczamy się częściowo metrem, częściowo „per pedes” do Marina Bay. Oczywiście sesja zdjęciowa z drapaczami chmur w tle, sprawdzenie możliwości obejrzenia aktualnych wystaw w Art Science Museum. Czekanie na pokaz laserów na nadbrzeżu umilamy sobie pstrykając nocne zdjęcia. Sam pokaz nie powala nas na kolana – najkrótsza recenzja to chyba „obleci”. Ale to może spaczony gust po Hong Kongu… W drodze powrotnej do domu wpadamy jeszcze na występ zespołu z północnych Indii, który dał pokaz tańca w ramach Festiwalu kultury Indyjskiej, który ma tu potrwać jeszcze do 13.11.2011. Tak kończy się nasz kolejny dzień w Singapurze.