Geoblog.pl    Izka    Podróże    Azja Płd-Wsch 2011    Chau Doc - ostatni dzien w Wietnamie
Zwiń mapę
2011
20
paź

Chau Doc - ostatni dzien w Wietnamie

 
Wietnam
Wietnam, Châu Ðốc
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 11311 km
 
Rano bus podwiózł nas na przystań, gdzie przesiedliśmy się na łódkę, żeby obejrzeć pływający market, gdzie na łódkach różnej wielkości można kupić wszelkie owoce, warzywa, napoje dla turystów. Zamiast szyldów łódki mają przyczepione drągi, do których przymocowane są pojedyncze egzemplarze sprzedawanych towarów. Niektóre mają wąską specjalizację, wtedy na drągu wisi tylko jedna rzecz, a na inne obwieszone są od góry do dołu. Najciekawsze jednak było zejście na ląd i spacer po targowisku, na którym sprzedawane są owoce morza oraz wszelkie inne jadalne stworzenia, a jak wiadomo w Wietnamie je się wszystko i w dodatku od stóp po głowę. Kurze stopki już nie były dla nas zaskoczeniem, ale kurze czy kacze głowy tak. Oskubane, pięknie przygotowane do dalszej kulinarnej obróbki. Kolejny szok, to widok żywych krabów i żab w pęczkach. Już wyobrażamy sobie zamówienie: proszę trzy pęczki żab i dwa pęczki krabów. Pęczki są w ruchu, bo walczą o przetrwanie, jedna z żab miała na tyle siły, że prawie udało jej się wydostać z miski wraz ze związanymi z nią towarzyszkami. Nie udało nam się ich wszystkich uratować, chciałyśmy z Anią wszystkie całować, bo przecież może pod postacią którejś z nich kryć się królewicz. Z targu pojechaliśmy do małej, rodzinnej wytworni makaronu ryżowego, w której dzienna produkcja wynosi 500 kg. Podczas procesu produkcyjnego wykorzystuje się wszystko, zmielone ziarna ryżu, łuski do opalania pieca, resztkami karmi się niemałe stadko świń. W drodze do samochodu wypiliśmy sobie dla orzeźwienia sok z młodego kokosa i spróbowaliśmy jego miąższu. Jeszcze godzina w busie i nadeszła pora lunchu. Jedliśmy go w pięknym miejscu nad wodą, gdzie zaproponowano nam, w oczekiwaniu na potrawy, odpoczynek na hamakach sącząc soczek lub piwo. Obiad jak zwykle smaczny i jak zwykle obfity. W drodze do busa zauważyliśmy coś naprawdę nietypowego jak na Wietnam – dwie ubrane świątecznie choinki. Jadąc busem do hotelu obserwowaliśmy świat za oknem, domy stojące w wodzie, niezwykle ozdobny i kolorowy wóz pogrzebowy zwany tutaj dragon car, widzieliśmy fabrykę cegieł. Ostatnim etapem zwiedzania był wjazd (dobrze, że nie musieliśmy się wspinać w tej temperaturze) na wzgórze, z którego widać już Kambodżę i pola ryżowe, na których za trzy tygodnie będzie już mnóstwo ludzi pracujących jak mrówki przy kolejnym, trzecim w roku zbiorze ryżu. Gdy dotarliśmy do hotelu marząc o wejściu pod prysznic myśleliśmy, że to właściwie koniec tego dnia i teraz już leniwie dotrwamy do jutra. Ale po kąpieli i godzinnym relaksie wybraliśmy się na sok ze świeżych owoców (avokado, papaja i cabache), bo w domu tego nie mamy. A potem na krótki spacer. Spacer się przedłużył, zrobiło się ciemno (bo tutaj słońce zachodzi już ok. 18), a my zbłądziliśmy w jakąś boczną uliczkę. Ludzie zaczynali likwidować swoją dzienną działalność – sprzedaż, krawiectwo, fryzjerstwo i inne usługi, a w tych samych miejscach zaczynało kwitnąć życie rodzinne – dziecko odrabiało lekcje, tato leżąc na hamaku oglądał TV, cała rodzina jadła posiłek, ktoś w pokoju parkował rower lub motor. A wszystko to przy otwartych na całą szerokość pomieszczenia blaszanych drzwiach harmonijkowych, a tym samym na szerokość całego domu, bo są one tak wąskie. Nasza obecność wzbudzała prawdziwą sensację, z uśmiechem pozdrawiano nas z domów, obok których przechodziliśmy, z przejeżdżających rowerów, dzieci pokazywały nas sobie palcami. W drodze do hotelu postanowiliśmy spróbować jeszcze mięsa bawoła. Weszliśmy do lokalnej, mało efektownie wyglądającej restauracji z mocnym postanowieniem zamówienia jednej malej porcji mięsa do podziału między naszą trójkę. Zrobiliśmy jak postanowiliśmy, zamówiliśmy mięso grillowane z bawoła. Zdziwiliśmy się więc bardzo mocno, gdy na stolik postawiono nam kamienną misę z płonącym węglem drzewnym z położoną na niej kratką do grillowania, a mięso podane zostało surowe, w cieniutkich, niewielkich kawałkach. Próbowaliśmy sobie radzić sami, ale właścicielka restauracji stanęła obok i nakładała, obracała oraz obdzielała nas sprawiedliwie kawałek po kawałku, oczywiście zaczynając zawsze od pana. Tutaj tak jest, mężczyzna ważniejszy od kobiety, nic więc dziwnego, że Zbyszek nie chce wracać do Polski. Co prawda w nas dostrzega jeszcze kobiety i dzisiaj, w wietnamski Dzień Kobiet, obdarował nas bukietem lotosów – nie kwiatów co prawda, lecz owoców, ale wyglądających jak kwiaty, a smakujących jak nasz słonecznik lub młodziutkie orzeszki laskowe. Ale to kwestia indywidualnego rozróżniania smaków…Wieczorkiem, po perypetiach związanych z kiepsko działającym internetem, zasiedliśmy do pisania bloga, wsłuchując się przy okazji w szum tropikalnego deszczu. Ups, jak się zachciało spać…..
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (21)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Galadriella100
Galadriella100 - 2011-10-20 21:46
To mi wygląda na żabie udka.
Makaron aromatyzowany hodowlą świnek - miodzio. A ten śliczny piesek pod stołem ma być spożywany na śniadanko?
Moja decyzja przejścia na wegetarianizm zaczyna się krystalizować powoli .... powoli......
Już widzę Waszych skośnookich gospodarzy oblizujących się na widok Cętka na czerwonej sofie.
 
 
Izka
Izka
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 33 wpisy33 71 komentarzy71 307 zdjęć307 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
08.10.2011 - 07.11.2011