No i dolecieliśmy. Ale tylko my, bo nasze bagaże utknęły na lotnisku we Frankfurcie! Nie pozostało nam więc nic innego jak za odszkodowanie za opóźnienie bagaży kupić sobie coś na zmianę. Pierwsza transakcja Ani dość udana – cena wywoławcza sandałów 35 USD została zbita do 8. Czy ktoś zgadnie czego najbardziej nam brakuje ze straconego chwilowo bagażu? Oczywiście, że ładowarek do aparatów fotograficznych i kamery. W trakcie zwiedzania Hanoi mieliśmy pierwszą ulewę monsunowa – rozpoczęła się wielkimi kroplami, polało może pół godziny (akurat był czas na kawę...), po czym zrobiło się znów prawie pięknie. Ufff... Potem poszło już zdecydowanie lepiej: część opracowanej na dwa dni trasy „you-must-see-it” została wykonana: stare Hanoi z handlowymi uliczkami, mauzoleum Ho Chi Minha (wystarczyło z zewnątrz), jezioro Ho Hoan Kiem z pagodą. Pagoda na jednej kolumnie, katedra św. Józefa, Świątynia Literatury - reszta na jutro. A wieczorkiem uczta dla ciała, bo dla duszy była wcześniej – wietnamskie jedzonko w ulicznej knajpce! Z rzeczy do jedzenia (właściwie to wszystko oprócz stolików i mini krzesełek było do jedzenia) rozpoznaliśmy żabę (grillowana smakuje wyśmienicie!) i bagietkę. O resztę staraliśmy się dopytać ucztujących przy sąsiednim stoliku Francuzów, ale jak się okazało rozpoznali tyle co i my. Doszliśmy do przekonania, że chyba była tam wieprzowina, wołowina i nie wykluczone że mięso za szczura. Jedna z potraw (której nie skosztowaliśmy) wyglądała Francuzom na „kocinę”, ale to tylko podejrzenia... Chłodne piwo Hanoi da się pic. A tuż przed snem panie skorzystały z masażu – miał być tylko stóp, a skończył się na całym ciele!